poniedziałek, 11 lipca 2011

Jak zgwałcić Kafkę?

Ja nie jestem tego pewien, ale chyba wielu ludzi nie potrafi czytać książek. W ogóle, patrzeć na obrazy też nie umieją, słuchać muzyki i... generalnie rzygać mi się chce od tej świadomości, że mam jakieś szersze kompetencje literackie.
I to wcale nie wynika z faktu, że ludzie nie rozumieją, co czytają. Kurwa, nie lubisz Joyce'a? Jest za ciężki? Normalne, nie każdy ma czas, żeby ślęczeć nad książkami, nie każdy tak lubi czytać, żeby po iluś latach takich przygotowań móc odebrać komunikat z Ulissessa.
Tu chodzi o zbyt wysokie ambicje. Albo nie. Albo o całą tę otoczkę kretyńskiej wrażliwości i mądrości świata artystycznego. Pewnie o jedno i drugie.
Zauważyliście taką zależność, że jak rzeźbiarz/malarz to indywidualista z dziwną fryzurą, że jak muzyk to spontaniczny (chociaż tu się dzieli jeszcze na muzyków jazzowych z rosnącymi brzuchami i mordami w stylu "tata"), że jak aktor to pojebany (teatralizacja, wielkie hasło, warto zapamiętać), że w końcu jak pisarz-prozaik to mądry? Ale nie, że taki mądry po prostu, tylko arcykurwamędrzec, co pierdnięciem dosięga istoty absolutu.
No, to właśnie fakt, że wszystkie te zależności są z gruntu nieprawdziwe i nieprzydatne przy odbiorze dzieła, jest kluczem do rozumienia książki.
Wiecie, ostatnio pewna moja przyjaciółka przypomniała mi, że od Śmierci autora Barthesa minęło prawie pół wieku. Jeżeli ktoś nie zna, to już wyjaśniam - prawie pięćdziesiąt lat temu pewien francuski semiolog zauważył, że nie trzeba znać biografii autora, żeby rozumieć jego książkę, a nazwisko na okładce potrzebne jest tylko do celów praktycznych (jak ci się spodoba jedna powieść, to możesz se kupić drugą i liczyć na to, że będzie tak udana, jak poprzednia). Natomiast, ja nadal mogę przeczytać o wpływie diety Kafki na powstanie Procesu. Albo o wadzie wzroku Degasa, co to jej podobno wszystko zawdzięcza ten malarz dziwek i artystów. I ja się pytam, jaki ja mam z tego pożytek, że wiem o trudnych relacjach Franza z ojcem? To znaczy, ja rozumiem, to samo w sobie jest ciekawe, a dzienniki Kafki w ogóle się czyta lepiej niż taką na przykład Amerykę, ale kurwa, dlaczego to ma tak ogromne znaczenie dla dzisiejszych czytelników?
Wierzcie lub nie, ale większość odbiorców literatury "wysokiej" to po prostu snoby podniecające się najbardziej tragicznymi formami tysiącletnich dziadów. I powiedzieć takiemu, że Ajschylos jest w zasadzie mniej atrakcyjny fabularnie niż taka Masłowska, a Szekspir tworzący dziś zostałby po prostu wyśmiany, to jak pociąć piłą matkę na oczach jej trzyletniego dziecka. Rzeczywistość się rozpada, ze snoba w garniturze powstaje Dexter, gotowy pokroić na kawałki takiego, co to czyta dla przyjemności.
No, a żeby ta rzeczywistość się nie rozpadła i snob mógł pozostać snobem bez uszczerbku na zdrowiu, musi dodać do swoich praktyk czytelniczych jakiś pierwiastek magiczny. Ni mniej ni więcej, robi więc z powieści przedmiot kultu i już po chwili nad Ajschylosem unosi się metafizyczna mgiełka zwana "kontekstem historyczno-biograficznym". Czyli, "co ty wiesz, człowieczku, to trzeba czytać wiedząc, co wówczas znaczyło". Na przykład, rzeczony Proces, jako że powstał przed II wojną światową, jest alegorią (chyba jeden z bardziej kiczowatych i naiwnych środków literackich) państwa totalitarnego (sic!). Herbert (ten nasz, polski, hehe) jest taki zajebisty, bo on to pisał, kiedy nie wolno było tego pisać. Szekspir, cóż, Szekspir był pierwszy, przyjrzyj mu się. Za to z drugiej strony Wojaczek i Bukowski są świetni, bo chlali jak pojebani i wybijali szyby w restauracjach (a Sarah Kane się zabiła i patrz, jakie brutalne te jej sztuki, a Sylvia Plath... ech...). Podobno właśnie (nie jestem pewien, bo z zasady rzadko czytam opracowania artystyczne) o Kane i Wojaczku strasznie trudno znaleźć rzetelną książkę teoretyczną. W większości badanie ich twórczości okazuje się pretekstem do samogwałtu nad ich smutnymi życiorysami. Podobno.
No ale nic. Nie zakazuję nikomu znać czyjejś biografii. Niech nawet się podnieca kontekstem historycznym. Niech mu się tylko nie wydaje, że ma większe kompetencje literackie. Mało tego, jestem stuprocentowo pewien, że bez tych wszystkich bzdur o kafkowskim ojcu, chasydach i żydowskim Bogu, Proces może przynieść dużo silniejsze wrażenia estetyczne. Silniejsze, bo nieskrępowane "tematem".
W ogóle "temat" powieści jest czymś wyjątkowo kretyńskim. Zwykle wygląda to tak, że jakiś dureń orzeka w pewnym momencie, że książka dotyczy sytuacji społecznej w czasach Wielkiego Kryzysu i nagle wszyscy muszą interpretować ją przez pryzmat Wielkiego Kryzysu. Jak gdyby już mniej ważne było odczuwanie czytanego tekstu, a jego wartość merytoryczna, czy błyskotliwość aforyzmów.
Mówiąc krótko, czytanie poprzez "temat" to odwrócenie sensu istnienia literatury pięknej. Tematami zajmuje się filozofia, kulturoznawstwo itd., fikcja dostarcza emocji. EMOCJI.
I naprawdę chyba trzeba to napisać. Dużymi literami, że TYLKO DEBIL WYCIĄGA Z POWIEŚCI NAUKĘ. Powieść nie ma przedstawiać faktów, nie ma uczyć, przedstawiać teorii, dociekać sensu życia.
Odnoszę dziwne wrażenie, że o większości moich ulubionych książek nie napisałbym nawet zdania, bo nie potrafię ani powiedzieć o czym są, ani kiedy zostały napisane, ani co się wtedy działo wokół ich autorów. Pamiętam tylko emocje, jakie wzbudzały.

I na koniec tylko przykład, jak pomylony bywa odbiór literatury. W przedstawionej w linku recenzji powieści Updike'a, pojawiają się przynajmniej trzy groźne tendencje: omawianie kontekstu historycznego, szablon pokoleniowy i szablon "tematu".
Cholera, to nie przypadek, że najbardziej sensowne recenzje to recenzje SF i fantasy, tam przynajmniej "temat" na pierwszy rzut oka... no... powiedzmy...